Pierwsze zawody biegowe w życiu, pierwszy medal, pierwsza duma. Wszystko po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni J I chociaż od Rzeszowskiej Dychy już trochę czasu minęło, to wspomnienia dalej są dość wyraźne.
Jak było? Cudownie :D Chociaż w trakcie biegu wcale nie
miałam takich pozytywnych myśli, a dlaczego zaraz się przekonacie. Bo tak
naprawdę tytuł tego powinien brzmieć – jak nie przygotowywać się do zawodów.
Ale tak to już jest, że człowiek uczy się na błędach. Ja też :D
Część z Was może wiedzieć, ale niecały miesiąc przed
zawodami przyplątała się do mnie kontuzja. Ból kolana, opuchlizna, ciężko
chodzić, co dopiero biegać. Zmartwienie to mało, szczerze powiedziawszy byłam
trochę przerażona. A na myśl, że mogę nie wystartować w zawodach, albo co
gorsza już nigdy nie móc biegać sprawiała że wpadałam w panikę. Jak to? Coś co
pokochałam i z czym dopiero zaczynam przygodę ma być mi odebrane? Tak już? Od razu?
Nie biegałam tydzień. Na szczęście koleżanka biegaczka
(dzięki Gabi z całego serca, jeśli to czytasz :*) poleciła mi pana
fizjoterapeutę, który zajął się moją nogą, ale przede wszystkim powiedział, że
nie mam co się martwić bo będę jeszcze biegać i to nie takie dystanse J W drugim tygodniu w
ramach lekkiego rozruszania nogi chodziłam na przemian z rowerkiem
stacjonarnym. Po kolejnej wizycie mogłam biegać interwały, tydzień przed
zawodami próbowałam ciągłego biegu na nieco dłuższych dystansach. I mimo
niepewności czy przebiegnę, było całkiem nieźle. Noga nie bolała <3
Dobra, to teraz o samych zawodach.
Poniedziałek. Idę odebrać pakiet startowy, duma i
podekscytowanie. Jestem taka super, przecież będę biegła :D To jeszcze na
rozruszanie pójdę sobie na siłownię.
Po siłowni.. no cóż. Poczułam mięsnie nóg, które w użyciu były już jakiś czas temu. Zakwasy? Eeee, przejdzie do jutra.
Po siłowni.. no cóż. Poczułam mięsnie nóg, które w użyciu były już jakiś czas temu. Zakwasy? Eeee, przejdzie do jutra.
Chyba wszyscy się domyślili, że nie przeszło :D
W dzień zawodów, mimo lekkich nerwów, mój uśmiech budziły
głupie barierki wyznaczające trasę, które mijałam po drodze.
Po wejściu do budynku gdzie jest biuro zawodów i szatnie
uśmiech nie znika, wręcz przeciwnie. W biegach masowych jest jednak jakaś
magia, którą dostrzega się dopiero kiedy się w nich uczestniczy. Ludzie, którzy
przychodzą po to żeby razem biec, w dodatku w taki dzień, jakim jest Święto
Niepodległości sprawiają, tworzą coś specyficzną i jedyną w swoim rodzaju
społeczność. A świadomość, że jest się jej częścią to niezapomniane wrażenie J
Po rozgrzewce wszyscy, zwarci i gotowi ustawiali się na
linii startu, razem z nimi ja z moją
koleżanką. My Biedne Nowicjuszki nie wpadłyśmy na to, żeby stanąć gdzieś w połowie
stawki, albo nawet przy jej końcu i kiedy wszyscy ruszyli.. No cóż. Ich tempo
było zabójcze jak na moje umiejętności, a widok wyprzedzających cię ludzi
potrafi być deprymujący.
Mimowolnie chcąc dorównać prędkością zaczęłam za szybko. Po
prostu. I prawie od razu poczułam głupotę swojej poniedziałkowej decyzji. „Czemu mi się tak ciężko biegnie? No cholera.
Przecież nie zejdę z trasy na samym początku tylko dlatego, że bolą mnie nogi”
I tak zaczęło się moje walczenie z samą sobą, kilometr po
kilometrze. Biegło mi się ciężko, ale chyba jeszcze bardziej wnerwiał mnie
fakt, że gdybym podarowała sobie siłownię dzień wcześniej, byłoby znacznie
przyjemniej :D Teraz już wiem, że regeneracja przed zawodami, to nie wymysł
wyssany z palca :D
Woda na siódmym kilometrze? Wdzięczność moja była ogromna J
Ostatni kilometr był biegiem cały czas pod wiatr (a wiało
wtedy mocno..), tak więc widok mety i
doping ludzi na finiszu był najpiękniejszą rzeczą :)
Za mundurem panny sznurem?
W dobrych zawodach wystąpiłam, bieg ukończyłam, medal dostałam. A co najważniejsze, pokonałam własne słabości i pokazałam sobie, że warto. Czas może nie jest zbyt zachwycający, ale byłam z niego zadowolona, bo myślałam, że zejdzie mi dłużej. A gdyby jeszcze wyeliminować ból nóg, który spowalniał.. to czas byłby z pewnością jeszcze lepszy.
Mój medal, mój numer, moje wszystko, Ha!
W dobrych zawodach wystąpiłam, bieg ukończyłam, medal dostałam. A co najważniejsze, pokonałam własne słabości i pokazałam sobie, że warto. Czas może nie jest zbyt zachwycający, ale byłam z niego zadowolona, bo myślałam, że zejdzie mi dłużej. A gdyby jeszcze wyeliminować ból nóg, który spowalniał.. to czas byłby z pewnością jeszcze lepszy.
Każda miłość potrzebuje czasu do rozwoju. Moja do biegania
kiełkowała chwilę ale myślę, że teraz zostało jej już tylko rosnąć w siłę. A mi
dbać o nią ze wszystkich sił :)
Źródła zdjęć: [1], [2, 3], [4, 5 - moje]
Źródła zdjęć: [1], [2, 3], [4, 5 - moje]





Brak komentarzy:
Prześlij komentarz