Wrzesień na finiszu, wakacje się kończą, nic tylko siąść i
płakać. Jest jeszcze inna możliwość – wstać, wziąć się w garść, poćwiczyć, a
potem podsumować miesiąc. I być dumnym, bo jest z czego, w końcu ostatnie 4
tygodnie to dla mnie czas powrotu do regularnego biegania 3 razy w tygodniu i
dodatkowej aktywności w inne dni. Co to oznacza? Popatrzmy.
Tydzień temu zabrakło podsumowania poprzednich 7 dni,
zajęłam się czym innym, a kiedy miałam zamiar to nadrobić, okazało się że to
już środa. Trochę słabo. Na tyle, że postanowiłam rzutem na taśmę (ktoś wie,
jak wygląda taki rzut, zawsze mnie to fascynowało w tym wyrażeniu) opisać 2
tygodnie wylewania potu w jednym wpisie.
Gotowi, do biegu , start!
Tydzień 3
Poniedziałek: zaczęło
się słabo, a raczej dość boleśnie. Na tyle, że ćwiczenie było ostatnią rzeczą
na jaką miałam siłę. Wynik? Ruchu= zero, czekolady= kilogramy
Wtorek: Skruszona
wcześniejszym nieróbstwem wstałam wcześniej i poszłam biegać. Po powrocie do
domu zostało mi na tyle sił, że walnęłam sobie jeszcze 2 serie jednego zestawu
top 5
Środa: Migrena.
Aż do porzygu. Kolejny słabszy dzień w jednym tygodniu
Czwartek:
Odpuściłam wysilanie się ponad plan, więc tym razem tylko bieg.
Piątek: zestaw
top 5 z danego dnia w liczbie serii 3 (słownie: trzech). Niby nic, ale przy
podkręconym tempie dało popalić całkiem nieźle.
Sobota: Bez
planu, bez konkretnego czasu, ale za to z najlepszym towarzystwem. Kto by
pomyślał, że wyścigi rzędów będą taką świetną zabawą? Kilka lat temu
popukałabym się w czoło, to znaczy że ludzie się zmieniają, nie?
Niedziela: Bieg
według planu. Brzmi niespecjalnie, w czasie treningu myślałam, że wypluję
płuca, ale poczucie satysfakcji z pokonania siebie – bezcenne J
Tydzień 4
Poniedziałek: Trochę
z braku organizacji czasu, a trochę zwyczajnie mi się nie chciało. Dzień bez
ćwiczeń, oficjalnie dzień regeneracji.
Wtorek: Tradycyjnie
już dzień biegania. Pogoda była do bani i szkoda mi nawet było psa wyganiać na pole. Ale co dziwne, w
przeciwieństwie do ogółu, lubię biegać w deszczu. Dobra, serio było zimno. Ale
poszłam. I zamiast deszczu, wyszło słońce, co tego dnia było ewenementem :D
Środa: 5 zestawów
top 5 w jednej serii. Ewa kazała dwa, ale przekorna Dominika po jednej serii
stwierdziła, że wystarczy jej to do szczęścia w zupełności.
Czwartek: Bieg wg
planu. W końcu się mogę pochwalić czasem (dystansem nie, bo nie mam pojęcia
jaki był duży): 30 min ciągłego biegu z króciutką przerwą marszu na wyrównanie
oddechu. Świat należy do mnie!
Piątek: Prawdziwy
miks. 1 zestaw z top 5 powtórzony trzykrotnie, plus po jednej serii dwóch
innych zestawów. Łącznie 5 serii, czyli w sumie całkiem nieźle.
Sobota: Skalpel
wyzwanie. Bicepsy (a raczej miejsce gdzie dopiero będą) bolały mnie od piątku,
po sobotnim skalpelu myślałam że chyba tu komuś zdrowo słoneczko przygrzało w
głowę. Ale o dziwo zakwasów już nie mam.
Niedziela: 35 min
biegu. Tym cenniejsze, bo myślałam, że nie uda mi się go zrealizować. A jednak.
Plan treningowy to w końcu rzecz święta.
Podsumowanie:
Z miesiąca zostały jeszcze dwa dni, wrzucę je do zestawienia
z października. Tak btw, podoba wam się takie zestawianie aktywności fizycznej?
Bo dla mnie perspektywa pisania w sieci, gdzie każdy może to przeczytać tego co
robiłam w danym dniu działa bardzo motywująco. Pisząc niestworzone rzeczy
oszukiwałabym wyłącznie siebie, a z drugiej strony głupio tak nie ćwiczyć..
Liczby przez 28 dni września wyglądają tak:
- dni aktywne: 22
- dni bez ruchu: 6
Daje to 78% wszystkich dni, w czasie których robiłam coś, co
wymagało większego wysiłku. To chyba dobrze? J
Co do poprawy? Jedzenie, o ironio. Ale to materiał na osobny
wpis. I włożyć trochę więcej wysiłku w to co robię.
Trzymajcie się ciepło!

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz